24. Kolega po fachu


Zdecydowanie miałam manię prześladowczą.
Doszłam do tego wniosku, po raz drugi okrążając wysoki wieżowiec, w którym pracował Josh. Okolica była po prostu okropna: dookoła mijali mnie wyłącznie mężczyźni w garniturach i kobiety w kostiumach, wszyscy, bez wyjątku, ze skórzanymi teczkami w ręce i telefonami przy uchu. Taka to już była biznesowa dzielnica, ale bynajmniej nie przeszkadzał mi jej charakter; za to bardzo byłam niezadowolona z faktu, że na tym tle wyróżniałam się jak gołąb w stadzie kruków. W końcu dżinsy i obcisły T–shirt nie bardzo wpasowywały się w ten trend. Z moją manią na tle wtapiania się w tłum to jasne, że czułam się nieswojo i że od razu miałam wrażenie, jakby ktoś mnie obserwował.
To właśnie dlatego już drugi raz obchodziłam okolicę w kółko, zamiast od razu wejść do środka. Miałam nadzieję, że to wrażenie w końcu mi przejdzie, ale jakoś… nie przechodziło. Uczucie było tak silne, że nie mogłam go dłużej ignorować i musiałam wreszcie przedsięwziąć jakieś środki, żeby albo się uspokoić, albo odkryć tego kogoś, kto za mną łaził. Albo byłam wariatką, albo byłam w niebezpieczeństwie, jedno z dwojga.
Niepokój podziałał na mnie zaskakująco ożywczo, pobudzając adrenalinę i mózg do pracy na wyższych obrotach. Już po tym widać było doskonale, w jakich warunkach żyłam przed wypadkiem i co robiłam w życiu – chyba nikt normalny nie odczuwał radości na myśl o niebezpieczeństwie, za to ja tak. Tkwiąca gdzieś we mnie racjonalna Amanda Adams była tym faktem przerażona, za to Amandzie Griffin bynajmniej nie przeszkadzała moja wyraźna skłonność do autodestrukcji. Trudno powiedzieć, która z nich przeważała, w końcu jednak zamiast uciec, zaszyć się w bezpiecznym wnętrzu wieżowca, postanowiłam stawić czoło problemowi – i to już chyba sporo o mnie mówiło. Ale przecież nie byłabym sobą, gdybym postąpiła inaczej, prawda?
Najpierw usiadłam na jednej z ławek na placu przed wejściem do wieżowca, dyskretnie obserwując okolicę. Nie byłam najlepiej wtopioną w tłum agentką, ale też nie o to mi chodziło. Poza tym oprócz mnie ławeczki zajmowało jeszcze parę osób, wprawdzie głównie z notebookami na kolanach i komórkami przy uszach, ale jednak. Także nie byłam jedyna.
W związku z tym ja również wyciągnęłam komórkę i udałam, że do kogoś dzwoniłam, chociaż tak naprawdę rozglądałam się dookoła, póki nie wypatrzyłam tego, na czym mi zależało. Błysk aparatu. Idiocie obiektyw odbijał się w słońcu. Co za brak profesjonalizmu, pomyślałam z niesmakiem, wstając z ławki i kierując się lekko w prawo, do najbliższego skrzyżowania, a równocześnie próbując nie stracić z oczu interesującego mnie punktu. Przez moment miałam wrażenie, że dostanę od tego rozbieżnego zeza.
W końcu zobaczyłam go nieco wyraźniej i mogłam wreszcie zapamiętać tę twarz. Niczym niewyróżniający się facet, ot, przeciętny szatyn koło czterdziestki, niezbyt wysoki, dobrze zbudowany, ubrany w jasny, lekki garnitur. Lustrzanka pasowała mu do tego jak pięść do nosa, ale też do okolicy, w której się znajdowaliśmy, niełatwo się było dostosować, co było widać choćby po mnie. Z okularami przeciwsłonecznymi na nosie przechadzał się niezobowiązująco ulicą, cały czas jednak nie spuszczając mnie z oka.
Nie mogłam się zdecydować co do jego profesji. Wynajęty zbir? Nie wyglądał na takiego, ale z drugiej strony w centrum Manhattanu nawet zbiry mogły być inne niż te, które widywałam na filmach szpiegowskich. Poza tym kto go tam wiedział, czy w kieszeni garnituru nie nosił noża sprężynowego?
Zbir jednak nie utrzymywałby dystansu, świecąc mi tylko po oczach obiektywem aparatu. Zbir zostałby wynajęty po to, żeby znowu upozorować na mnie jakiś wypadek, kolejne popchnięcie na tory czy pod samochód, coś takiego. Nie zachowywałby się, mimo wszystko, tak dyskretnie. No bo nie ukrywajmy, że gdybym się na tym nie znała, pewnie nie zorientowałabym się, że ktoś mnie śledził. Ostrzegł mnie jedynie niezrozumiały szósty zmysł, a upewniły umiejętności, wpojone mi podobno przez ojca–szpiega.
Więc kto?, rozmyślałam, idąc tak, żeby niezauważenie zbliżyć się do mojego ogona. Po namyśle doszłam do wniosku, że jeśli chciałam się dowiedzieć, była po temu pewna bardzo prosta, skuteczna taktyka. Musiałam zapytać.
Jasne, to było proste. Kłopot w tym, żeby doprowadzić do takiego spotkania.
Bez problemu uchwyciłam moment, w którym przestałam się do niego zbliżać z tego prostego powodu, że już nawet on zauważył, iż byłam za blisko. Nie chciałam się na niego rzucać z krzykiem, bo zbyt duże było prawdopodobieństwo, że zdąży mi gdzieś uciec, a nie bardzo mogłam podejść bliżej, bo sam dbał o zachowanie odpowiedniego dystansu. Przygryzłam wargę, skręcając w kolejną ulicę i kątem oka rejestrując jego obecność w tłumie przede mną. Facet wiedział doskonale, żeby nie podchodzić za blisko, szedł cały czas jakieś piętnaście, dwadzieścia jardów przede mną, niezależnie od tempa, jakie obierałam i moich starannie kamuflowanych prób zbliżenia się do niego. Nie było na to szans, jeśli chciałam to zrobić dyskretnie. A za bardzo się bałam, że gość ulotni się natychmiast, gdy tylko zorientuje się, że go dostrzegłam.
Wobec tego zrobiłam pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy. No bo co zrobić, jeśli nie możesz kogoś doścignąć? Pozwól mu się gonić.
Taktyka była prosta. Wmieszałam się w największy tłum, wraz z nim płynąc z powrotem w kierunku centrum dzielnicy i wieżowca, w którym mieściła się firma Josha; na T–shirt narzuciłam czarny żakiet, do tamtej pory przewieszony przez torbę ze względu na ciepłą pogodę, a na oczy zsunęłam okulary przeciwsłoneczne. Choć było mi nie po drodze, przez światła przeszłam z tłumem, dając się porwać zupełnie nie w tę stronę, na której mi zależało, za to w stronę jeszcze większego, czarnego tłumu przelewającego się ulicami Manhattanu.
Co może w takiej sytuacji zrobić śledzący, by nie zgubić celu? Zwłaszcza gdy cel nagle zmienia kolorystykę zewnętrzną, upodabnia się do reszty papug i jeszcze między nie się wmiesza? W takiej sytuacji oczywiście trzeba skrócić dystans. Przez to oczywiście zwiększa się również ryzyko zauważenia, ale tylko pozornie: w końcu im większy tłum, tym bliżej można być śledzonej osoby bez obawy, że czegoś się domyśli. W takim tłumie?
Gdybym już wcześniej nie wypatrzyła mojego prześladowcy z lustrzanką, też pewnie w tym tłumie bym go nie dostrzegła. Ponieważ jednak od początku miałam go na oku, zezując nieco dostrzegałam bez problemu, jak zbliżał się do mnie, by nie stracić mnie z oczu. Płynęłam z prądem, zupełnie nie wiedząc, dokąd właściwie szłam, skupiona tylko i wyłącznie na facecie w jasnym garniturze za mną. Taktyka się sprawdziła, zbliżał się powoli, ale ciągle, zapewne obawiając się, że inaczej w końcu mnie zgubi.
Z facetami sprawy czasami są takie proste. Wystarczy dać im do zrozumienia, że kontrolują sytuację, i już będą zadowoleni i pewni siebie, nawet jeżeli to nieprawda. Tamten też taki był – wyluzowany, pewny siebie, jakby uważał, że ta praca to kaszka z mleczkiem. Żebyś się nie zdziwił, pomyślałam mściwie i zatrzymałam się znienacka na środku chodnika.
Udałam, że sprawdzam coś na komórce, żeby się nie spłoszył, i spokojnie na niego poczekałam. Chwilę później przeszedł obok mnie, a raczej próbował mnie wyminąć. Tak całkiem mu się nie udało.
– O mój Boże! – zachwiałam się i całym ciężarem ciała zawiesiłam na przechodzącym akurat facecie. Obiektyw jego idiotycznej lustrzanki wbił mi się gdzieś między żebra. – Strasznie pana przepraszam, chyba… chyba skręciłam kostkę. Mógłby mi pan pomóc dojść do tamtej ławeczki?
Palcem wskazałam miejsce, gdzie niedaleko znajdowało się wejście do Bryant Park. Zaraz za przejściem dla pieszych i schodkami, prowadzącymi do tej niewielkiej oazy zieleni pośród przeszklonych wieżowców Szóstej Alei, obok ocienionych zielonymi parasolami stolików pobliskiej kawiarni, serwującej głównie dietetyczne sałatki, znajdowało się kilka drewnianych ławeczek. I nawet jeśli i tam było sporo osób, to i tak było to nic w porównaniu do tłumów na ulicy: w końcu czas na lunch już dawno minął, a w tej dzielnicy o wiele bardziej przejmowano się pracą niż odpoczynkiem. Jeśli chciałam znaleźć w okolicy miejsce na osaczenie śledzącego mnie mężczyzny, lepszego chyba nie mogłam znaleźć bez wyciągania go poza Most Brooklyński.
Mężczyzna wyraźnie się zawahał, szybkim spojrzeniem ogarniając drogę do wskazanej przeze mnie ławeczki i pewnie zastanawiając się, czy to mógł być przypadek, że trafiło akurat na niego. Doskonale to rozumiałam, zachowałam jednak pokerową twarz. W moim wykonaniu zaś oznaczało to, że odrzuciłam włosy na plecy i uśmiechnęłam się do niego zachęcająco, bo przecież nawet jeśli nie byłam już blondynką, to mój uśmiech chyba nie przestał z tego powodu działać na facetów.
Ukradkiem przyjrzałam mu się uważniej. Miał zmarszczki wokół oczu sugerujące, że tak naprawdę miał więcej niż te czterdzieści lat, o której go posądzałam. Wynikało to również z wyrazu jego brązowych oczu, po których poznałam bez pudła, że ten mężczyzna niejedno w życiu widział. Coś podobnego widywałam w końcu czasami w oczach Ryana.
Właściwie mogliby się znać, przeleciało mi przez głowę. To był podobny typ człowieka, nie zdziwiłoby mnie, gdyby się okazało, że byli znajomymi i z jakiegoś powodu Ryan kazał mnie śledzić. Ostatecznie po ostatnich godzinach w ogóle niewiele zdołałoby mnie zdziwić, jeśli chodziło o Ryana. Proszę, jak szybko przyszło mi w niego zwątpić…
– Oczywiście – odparł w końcu facet nieco szorstko, chwytając mnie pewnie wolną dłonią w pasie. Cofnęłam ręce, zostawiając tylko jedną z nich na jego ramieniu, żeby nie wyglądać tak desperacko, wykrzywiłam się, jakby mnie faktycznie bolała noga, po czym odstawiłam przed nim i przed resztą przechodniów niewielką szopkę z wykorzystaniem moich naturalnych talentów aktorskich, starając się możliwie autentycznie kuleć na jedną nogę.
Faceci to jednak idioci, pomyślałam z pobłażaniem gdzieś w połowie drogi, która wlekła się niemiłosiernie, pewnie przez żółwie tempo, które musieliśmy przybrać. Gdyby tylko spojrzał w dół i zobaczył tenisówki na moich nogach, natychmiast domyśliłby się, że w takich butach wprost niemożliwością było skręcenie kostki. Co innego, gdybym szła w szpilkach, jasne, wtedy nawet byle dziura w chodniku byłaby moim wrogiem – w tenisówkach jednak? Musiałabym być kompletną niedorajdą, żeby zrobić coś takiego, a na kogo jak na kogo, jednak na niedorajdę chyba nie wyglądałam.
Zdążyło mi nawet przelecieć przez głowę, czy facet aby nie symulował jedynie tej wybiórczej ślepoty – w końcu z wyglądu, a głównie po tych oczach, wzięłabym go za inteligentnego człowieka – nie próbowałam jednak roztrząsać tej możliwości, bo uznałam, że nie miałoby to i tak większego znaczenia. Psychicznie przygotowałam się jedynie na nieuchronną konfrontację.
Po jakichś stu pięćdziesięciu latach dotarliśmy do schodów, po których jakoś musiałam wkuśtykać na górę. Po pokonaniu pierwszego stopnia facet spojrzał na mnie z troską.
– Bardzo panią boli? – zapytał, dowodząc tym samym jednego: nie mógł być znajomym Ryana.
Przecież gdyby był, wiedziałby, z kim miał do czynienia, prawda? Na pewno domyśliłby się, że wcale nie skręciłam kostki, tylko udawałam, żeby wyciągnąć od niego jakieś informacje. Na pewno zorientowałby się, że to nie był przypadek, że uwiesiłam się właśnie na nim, a raczej umyślne działanie. Po prostu zostałby ostrzeżony, czego się spodziewać, i wiałby natychmiast, gdybym tylko się do niego zbliżyła. Ale nie, on traktował mnie jak zwykłą dziewczynę, za którą po prostu przyszło mu łazić – zupełnie przeciętną i niewyróżniającą się, jeśli chodziło o możliwości wyśledzenia potencjalnego ogona. Ryan nie wysłałby przeciwko mnie kogoś tak nieuświadomionego.
Kiwnęłam głową, zaciskając mocno zęby, i mocniej wczepiwszy się w jego ramię, z trudem pokonałam kolejne schodki, aż w końcu znaleźliśmy się  w pobliżu wypatrzonych przeze mnie wcześniej ławeczek. Wokół zrobiło się nieco luźniej, i dobrze, i nawet dostrzegłam jedno wolne siedzenie, nieco w głębi, między jakimiś zielonymi krzakami, pewnie właśnie dlatego niezajęte, że niezbyt dobrze widoczne od strony ulicy. Pociągnęłam faceta w tamtą stronę, zanim zdążył się zastanowić, dokąd sam chciałby iść.
– Mogę jeszcze jakoś pani pomóc? – zapytał kurtuazyjnie, gdy już usadził mnie na wspomnianej ławeczce. Odetchnęłam głęboko, dodając sobie odwagi. No dobrze, to był odpowiedni moment.
– Oczywiście, że pan może. – Uśmiechnęłam się szeroko, po czym wypaliłam: – Może mi pan na przykład powiedzieć, kto kazał panu mnie śledzić.
Facet wydał z siebie taki dźwięk, jakby czymś się zakrztusił (pewnie własną śliną), wybałuszył na mnie oczy, żeby wreszcie – po tej chwili potrzebnej na reakcję – odwrócić się na pięcie i spróbować dać nogę. Byłam jednak szybsza, poza tym, co tu dużo ukrywać, spodziewałam się po prostu takiego zachowania. Błyskawicznie wstałam z ławeczki, chwyciłam go za rękę i pociągnęłam z powrotem na siedzenie, równocześnie stając nad nim, by odgrodzić mu drogę ucieczki. Facet z rezygnacją klapnął na tyłek.
– Jak… Skąd pani wiedziała?! – jęknął, i byłam mu bardzo wdzięczna, że nie próbował się w żaden sposób wypierać. Sięgnęłam po aparat i zdjęłam mu go z szyi, zanim zdążył zaprotestować. Zaczęłam oglądać kolejne swoje ujęcia, nie kryjąc przy tym zainteresowania.
– Nie jestem idiotką – burknęłam znad aparatu. – Poza tym kiepsko się pan wtopił w otoczenie.
– Nie spodziewałem się, że przyjdzie pani do głowy jechać na Manhattan.
– Ach tak? – zdziwiłam się uprzejmie. – To kto pana zatrudnił, skoro nie powiedział panu, że pracuje tu mój narzeczony? To chyba naturalne, że mogłam tu do niego przyjechać?
– Podobno nie pojawia się tu pani za często, nie wiem, czemu. – Wzruszył ramionami. – Dobrze, może i jestem nieodpowiednio ubrany, ale na litość boską, przecież trzymałem się w odpowiedniej odległości! W ogóle nie powinna mnie pani zauważyć…
– Błysk lustrzanki. To mnie zainteresowało. – Oddałam mu aparat, postanowiwszy powiedzieć przynajmniej część prawdy. Bo przecież nie mogłam wyznać, że od dziecka uczono mnie śledzić i nie dać się śledzić, i najwyraźniej miałam na tym punkcie paranoję. – A teraz proszę, chcę wiedzieć wszystko. Kto pana wynajął i po co?
Facet rzucił mi spłoszone spojrzenie. Zaplotłam ramiona na piersi, żeby wyglądać na bardziej pewną siebie, niż się w tamtej chwili czułam.
– Nie mogę pani powiedzieć – jęknął. – Obowiązuje mnie tajemnica służbowa…
– Tajemnica służbowa, co? – prychnęłam z rozbawieniem. – Tak jak księdza?
– Nie wiem, czy to najlepsze porównanie…
– Bo jest pan prywatnym detektywem, prawda, panie… – zawiesiłam wyczekująco głos, na co mój rozmówca westchnął rozdzierająco i dokończył niechętnie:
– Brown. Ryder Brown.
– To pana prawdziwe nazwisko? – Uniosłam brew. To ostatnie pytanie chyba nieco wyprowadziło go z równowagi, bo wykrzyknął:
– Oczywiście, że tak, dlaczego miałoby nie być?! Jestem uczciwym prywatnym detektywem, mogę pokazać pani licencję…!
Obejrzałam się za siebie; kilka osób z najbliższych stolików zaczynało się na nas gapić. Skrzywiłam się z niechęcią.
– Ciszej, panie Brown, chyba nie chce pan, żeby wszyscy dowiedzieli się, o czym rozmawiamy? – podsunęłam. – Nie potrzebuję pana licencji. Za to chętnie złożę na pana skargę na policji, jeśli nie wyjaśni mi pan, kto pana zatrudnił i po co.
– To tajemnica…
– …służbowa, tak, już słyszałam – przerwałam mu z irytacją. – Panie Brown, wyjaśnijmy coś sobie. W ostatnim czasie przeżyłam dwa włamania i dwa ataki na swoje życie. W związku z tym chyba nie zdziwi się pan, jeśli przyznam, że dostałam od tego lekkiej paranoi i każdego, kto za mną łazi, mogę oskarżyć o złe zamiary. Naprawdę chce się pan tłumaczyć z tego na policji? Może to pan włamał mi się do mieszkania i próbował wepchnąć pod wagon metra, co?
– Czy pani oszalała?! – zapytał Ryder z niesmakiem. Wywróciłam oczami.
– A skąd mogę wiedzieć, czy to nie pan? Łazi pan za mną nie wiadomo po co, robi zdjęcia, to chyba nie jest normalne? – Uśmiechnęłam się paskudnie, widząc niepewny wyraz jego twarzy. – Więc bardzo pana proszę, niech pan przestanie zgrywać twardziela i po prostu powie, kto pana wynajął i po co, bo i tak się tego dowiem. Kto kazał mnie śledzić? Miał się pan czegoś o mnie dowiedzieć? Miałam pana gdzieś zaprowadzić? O co chodziło?
Po jego minie domyśliłam się, że strzeliłam kulą w płot. Ale działałam przecież właściwie na oślep, prawda? Biorąc pod uwagę moje doświadczenia i moją przeszłość, to całkiem naturalne, że założyłam coś takiego. Zupełnie nie spodziewałam się odpowiedzi, jaką otrzymałam. Chyba jednak byłam pod tym względem skrzywiona.
– Nie miałem się niczego o pani dowiadywać. Co to w ogóle za teorie spiskowe? – Rozłożył bezradnie ręce. – Miałem panią chronić!
W sekundzie straciłam cały impet, spoglądając na niego z niezrozumieniem. Zaraz, to się kompletnie nie trzymało kupy. I po to było to wszystko?
– Chronić? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Teraz pan gada bzdury. Do ochrony nie wynajmuje się prywatnego detektywa, tylko, no nie wiem… ochroniarza?
– Tak, ale w tym przypadku chodziło o to, żeby ochrona była dyskretna i żeby się pani o tym nie dowiedziała – wyjaśnił już spokojnie, lekko zrezygnowany, jakby nagle zaczęło mu być obojętne, czy się dowiem. Pewnie zrozumiał, że i tak było za późno, a jego opór na niewiele się zda. – Powiedziano mi tylko, że mam na panią uważać i zwracać uwagę na każdego, kto spróbuje się do pani zbliżyć. Nic nie słyszałem o żadnych atakach na pani życie, przysięgam! Nie chcę się mieszać do żadnych spraw kryminalnych, to nie moja działka…
– Spokojnie, panie Brown – przerwałam mu, gdy zaczął się coraz bardziej nakręcać. – Dobrze, więc ktoś kazał panu na mnie uważać. Kto?
Ryder rzucił mi kolejne spłoszone spojrzenie.
– Nie mogę…
– Musimy przerabiać to jeszcze raz?!
– …pani powiedzieć, bo nie wiem! - dokończył, lekko podnosząc głos. Przestało mnie już nawet obchodzić, co myśleli sobie inni ludzie odpoczywający na skwerku, bo cała sprawa za bardzo mnie wciągnęła. Robiło się naprawdę ciekawie.
– Jak to pan nie wie? – prychnęłam. – Co to za konspiracja? Ktoś przecież musiał pana wynająć.
– Ktoś szukał prywatnego detektywa, żeby mieć na panią oko, ale nie mam pojęcia, kto – wyjaśnił, kiedy już się uspokoił. – Nigdy go nie spotkałem, nigdy też nie rozmawiałem z nim na żywo. Informacje przekazał mi mój znajomy, który robił za coś w rodzaju… skrzynki kontaktowej. Polecił mnie temu komuś, kto mnie wynajął, a potem przekazał mi wszystkie informacje. Jak się dowiedziałem, zleceniodawca pragnął pozostać anonimowy.
„Pragnął pozostać anonimowy”… Co za bzdury. Wynikało z nich, że w całą sprawę oprócz Rydera zamieszane były przynajmniej dwie osoby. Tajemniczy zleceniodawca oraz pośrednik, którego znać musieli obydwaj. Z tego zaś płynął kolejny wniosek, że jeśli uda mi się poznać nazwisko pośrednika, być może dzięki niemu dotrę również do zleceniodawcy. Ryder mógł go nie znać, ale przecież ten, kto bezpośrednio go zatrudnił, z pewnością wiedział, dla kogo to robił. Wystarczyło kazać mu podać nazwisko.
– I kto to jest, ten pana znajomy? – zapytałam wobec tego. – Ten, który przekazywał panu wszystkie informacje?
Ryder wiercił się na ławeczce, jakby nagle stanęła w płomieniach i zaczęła go parzyć w tyłek. Cała ta rozmowa wyraźnie nie była mu w smak, a już zwłaszcza podawanie mi tak poufnych informacji. Wobec tego rzuciłam mu jeszcze jedno twarde spojrzenie, co do którego nie miałam pewności, czy poskutkuje; wiązałam z nim jednak spore nadzieje.
– Ja naprawdę nie mogę…
– Ależ możesz – zapewniłam go stanowczo. – Bo inaczej zrobię taką aferę, że zapamiętasz mnie na bardzo długo, a nazwisko i tak wydostanę, tym czy innym sposobem. Uwierz, lepiej nie mieć we mnie wroga.
Widziałam po jego minie, że uwierzył. Chyba właśnie dlatego w następnej chwili padło nazwisko, którego zupełnie się nie spodziewałam.
– To był Marcus O’Brien.
Dziesięć minut później szybkim krokiem przemierzałam przecznicę oddzielającą mnie od wieżowca, w którym mieściła się firma Josha, zostawiwszy za sobą wyprowadzonego z równowagi Rydera i ławeczkę, z której po rozmowie ze mną nie bardzo mógł wstać. Byłam wściekła – był to jednak ten rodzaj wściekłości, kłębiącej się we mnie gdzieś głęboko, bez wyraźnych oznak na zewnątrz – ale równocześnie zdeterminowana jak nigdy. Jego nazwisko powtarzało się ostatnio kilkakrotnie i musiałam wreszcie dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodziło.
Jasne, podejrzewałam, że w takim przypadku odgadnięcie nazwiska tajemniczego zleceniodawcy nie było specjalnie trudne. Nie o to jednak chodziło; problem tkwił w samym Marcusie, którego najwyraźniej nie doceniłam. Kiedy rozmawiałam z nim poprzednim razem, wzięłam go za mężczyznę inteligentnego, który jednak nie miał nic wspólnego z moją nowojorską wendettą i nic na ten temat nie wiedział. Jeżeli jednak nawet uznać, że wynajęcie Rydera nie miało z tym żadnego związku – choć samo w sobie było skandaliczne – to pozostawała jeszcze kwestia tamtego maila ze zdjęciami Ryana i Jacka. To musiał być Marcus, bo kto inny? Jeżeli to jednak był on, to pytanie brzmiało: jak wiele wiedział i jaką właściwie miał w tej sprawie do odegrania rolę?
Świetnie się maskował, to fakt. Po naszej ostatniej rozmowie absolutnie nie przypuszczałabym, że mógł wiedzieć cokolwiek o Amandzie Griffin. Wzięłam go za przyjaciela Josha, z którym po prostu niezbyt się lubiłam. A nawet nie ja, tylko Amanda Adams, ta, którą udawałam przed wypadkiem. Musiał jednak coś wiedzieć, w jakiś sposób być zaplątany w całą sprawę. To nie ulegało wątpliwościom.
To dlatego z początku planowałam wizytę w biurze Josha; chciałam porozmawiać z Marcusem na temat maila. Obecnie jednak, po małej pogawędce z Ryderem, idąc przed siebie Szóstą Aleją, myślałam tylko o tym, jakim prawem Marcus pchał się z buciorami w moje życie i co właściwie chciał osiągnąć. Po co to wszystko, po co ta idiotyczna szopka z prywatnym detektywem? Jakim prawem on robił coś takiego i nawet mi o tym nie wspomniał?!
Do przeszklonego wieżowca, mieszczącego się pod numerem tysiąc dwieście dwudziestym, tym razem weszłam bez chwili wahania. Poprzednio, zastanawiając się nad całą sprawą, miałam jeszcze jakieś opory i wątpliwości, czy powinnam tak otwarcie rozmawiać z Marcusem. Obecność Rydera jednak doprowadziła mnie do ostateczności i popchnęła do bardziej zdecydowanych działań, co powinnam zrobić już jakiś czas temu. Nasłał na mnie prywatnego detektywa?! To chyba był dobry powód, żeby się na niego trochę powydzierać.
Wiedziałam, że biuro firmy Josha mieściło się na szesnastym piętrze; zgłosiłam ochroniarzom, dokąd się wybierałam, otrzymałam stosowną przepustkę, po czym bez ceregieli wepchnęłam się do pierwszej pustawej windy. Jadąc tą elegancką windą z tylną ścianą w formie lustra na szesnaste piętro, zastanawiałam się nad dalszą taktyką. Obawiałam się trochę, co będzie, jeśli ktoś w firmie mnie rozpozna i powie Joshowi, że tutaj byłam. Nie zamierzałam ani go odwiedzać, ani w ogóle mówić mu o rozmowie z Marcusem – no, chyba że moje podejrzenia potwierdziłyby się.
Okazało się jednak, że moje obawy były niepotrzebne. Kiedy stanęłam wreszcie na szesnastym piętrze i podeszłam do recepcji, młoda dziewczyna zza kontuaru uśmiechnęła się do mnie życzliwie, ale całkowicie bezosobowo.
– Pani do kogo? – zaszczebiotała bezmyślnie. Zmarszczyłam brwi.
– Nie zna mnie pani?
– Przykro mi, pracuję tu dopiero od kilku tygodni – odparła, a ja pomyślałam, że tym razem akurat dopisało mi szczęście. Dopiero wtedy odpowiedziałam dziewczynie szerokim uśmiechem.
– Ach, no tak. Przyszłam do Marcusa O’Briena.
– Była pani umówiona? – Jedna brew blondynki zza kontuaru powędrowała minimalnie do góry. Potrząsnęłam głową.
– Nie, ale na pewno mnie przyjmie. Proszę tylko powiedzieć, że przyszła Amanda.
Czekałam przez moment, aż recepcjonistka załatwi sprawę; w tym czasie obejrzałam się za siebie i rozejrzałam dookoła, bo też jak dla mnie, byłam w tym miejscu pierwszy raz. Biuro jak biuro: spore, z wielką przestrzenią z boksami, które tak bardzo kojarzyły mi się z wielką korporacją, przeszklonymi ścianami i całą resztą. Próbowałam sobie wyobrazić, jak w tych warunkach mogło dojść do samobójstwa Andersona, którego nikt nie zauważył. No dobra, kamery może i akurat nie działały, ale przecież przeszklone ściany raczej nie dawały zbyt dużo prywatności? Ktoś mimo wszystko coś powinien był widzieć…
– Pan O’Brien przyjmie panią. – Z zamyślenia wyrwał mnie głos recepcjonistki. – Proszę iść do końca korytarza, ostatnie drzwi po prawej.
Nie oglądałam się za siebie, gdy dążyłam w stronę gabinetu Marcusa. Zdecydowanie nie wtapiałam się w tłum, ubrana w dżinsy i tenisówki, ale już przestało mnie to obchodzić; chciałam tylko dotrzeć na miejsce niezauważona przez nikogo, a zwłaszcza przez Josha. Za dużo musiałabym wyjaśniać, gdyby mnie tu zobaczył.
Kiedy wreszcie bez pukana weszłam do gabinetu Marcusa, napięcie trochę ze mnie opadło. I ponownie podskoczyło, gdy tylko zobaczyłam siedzącego za biurkiem, ubranego w garnitur, przystojnego faceta z pobłażliwym uśmieszkiem na ustach. Brązowe oczy przyjrzały mi się z zaciekawieniem.
Stanęłam w progu, zastanawiając się, jak to rozegrać: powiedzieć od razu, z czym przyszłam, czy raczej poczekać i zobaczyć, jak sytuacja się rozwinie? Zanim jednak zdążyłam się zdecydować, usłyszałam słowa, których kompletnie się nie spodziewałam:
– A więc dowiedziałaś się o mnie, tak? Nareszcie.

16 komentarzy :

  1. Nawet nie wiesz, jak się cieszę ;) Nie mogłam się doczekać Amandy!
    Lecę czytać.
    Ale najważniejsze: mam nadzieję, że wszystko już u Ciebie w porządku :) Życzę dużo, dużo, dużo zdrowia!

    Ścielę się,
    Psia Gwiazda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja się cieszę, że Ty się cieszysz;) a następny pewnie będzie troszkę szybciej, bo już go napisałam.

      Nooo... Powiedzmy, że w porządku. Szpital i kuracja mnie wprawdzie jeszcze czekają, ale to pewnie już po Nowym Roku. Póki co - jest nieźle:) dzięki!

      Całuję!

      Usuń
    2. Ja po prostu nie mogę! Jesteś niesamowita, naprawdę. To idealne zakończenie dnia, który był dla mnie niesamowicie ciężki.
      Amanda mnie zadziwia tą swoją intuicją, a także swoimi umiejętnościami. Z rozdziału na rozdział coraz bardziej ją lubię.
      Ach, Marcus, Marcus. Ten facet naprawdę zaczął mnie fascynować. (Niedobrze już ze mną chyba; fikcyjne postacie mnie kręcą. Mój facet to chyba by mnie wyśmiał.)
      Naprawdę się cieszę, że wróciłaś :)
      Znalazłam błąd, a jakże: "Wieszałam się w największy tłum[...]", niech Mandy się nie wiesza ;) Więcej grzechów nie pamiętam, ale coś mi zgrzyta z tą windą przeszkloną, jak Amanda wjeżdża na górę. Oddzieliłabym część o przeszlonej ścianie przecinkami, ale to chyba takie moje widzimisię.
      Bardzo mnie to cieszy :) I wszystko będzie dobrze :)

      Ścielę się i przesyłam moc buziaków,
      Psia Gwiazda.

      PS O tak, zdecydowanie poproszę o Marcusa.
      PS 2 Ostatnie zdanie jest mega! "Nareszcie" :d
      PS 3 Coś mnie tchnęło i skopiowałam komentarz, psikusy mi czasem robi mój telefon; no i bardzo dobrze zrobiłam, ach, zapobiegawczość Mandy jest zaraźliwa!

      Usuń
    3. "Wieszać się" poprawiłam, jak tylko robiłam korektę, bo oczywiście zauważyłam taką idiotyczną literówkę, a jakże xD natomiast ta przeszklona ściana mnie samą zdziwiła, bo tam miało być lustro^^ już poprawione, dzięki.

      Cieszę się, jeśli w choć taki sposób mogłam pomóc:) czasami zastanawiam się, czy nie przesadzam z Amandą, ale moja bohaterka z Negatywu z kolei, Sasza, jest Mistrzem zapłonu, więc Mandy staram się kreować na zasadzie przeciwieństwa :D i ja też ją chyba lubię coraz bardziej, ale to pewnie kwestia tego, że wreszcie zaczyna działać, a nie tylko biernie marudzić.

      To mam nadzieję, że nie zawiodę następnym rozdziałem, bo częściowo motywy Marcusa się tam ukażą;)

      To "nareszcie" wyszło przypadkiem, bo początkowo końcówka miała być w zupełnie innym miejscu. Ale uznałam, że tak też będzie dobrze^^

      Całuję!

      Usuń
  2. Ja tam się zupełnie pogubiłam. Niby coś wyjaśniasz, ale tak naprawdę tylko więcej mieszasz. Ja jednak nie mam zmysłu detektywistycznego xD
    Pozdrawiam! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bo tutaj zbyt wiele się nie wyjaśniło, prędzej pogmatwało :D może w następnym coś tam się wyjaśni, ale na za wiele też bym nie liczyła, bo lubię mieszać, oj, lubię^^

      Całuję!

      Usuń
    2. W ogóle zdziwiłam się, kto "nasłał" na Mandy detektywa. Podejrzewałam Ryana, że to na zlecenie ojca Josha. A to psikus! xD Także czekam na kolejny rozdział, bo napięcie wzrosło :D

      PS Przeglądając stare foldery, okazało się, że jedna z moich bohaterek też miała na imię Mandy. Zupełnie o tym zapomniałam xD

      Usuń
    3. Gdyby to był Ryan, to tak jak zauważyła Mandy - tak łatwo by go nie złapała, bo wiedziałby, czego się spodziewać. A nie wiedział^^ poza tym - a skąd ta pewność, że Ryan faktycznie współpracuje z ojcem Josha?^^ a zresztą, myśl co chcesz, ja i tak Wam jeszcze postaram się w głowach poplątać ;P

      Serio? Ja takiej nie pamiętam xD i w ogóle, dzięki za Martynę, na pewno w wolnej chwili do niej zajrzę:)

      Usuń
    4. Tak myślę, bo to zasugerowałaś, więc akurat z tego powinnaś być zadowolona. Chociaż ja nie ukrywam, że od samego początku wodzisz mnie za nos xD

      Tak, ale nie pamiętam, kiedy to było, nawet nie mam zapisanych dat publikacji. Proszę :) Ja spędziłam z tym tekstem całe wczorajsze popołudnie i mam dziwne wrażenie, że te późniejsze rozdziały są lepsze od tych początkowych xD Zawsze mam takie wrażenie. Nienawidzę pisać początkowych rozdziałów :/ Pomijając już fakt, że to był 2008 rok :P

      Usuń
    5. Haha, to dobrze. Nie, że Cię wodzę za nos, ale że czasami jeszcze potrafię zaskoczyć;)

      Zazwyczaj tak jest, że późniejsze są lepsze od początkowych. Ja tam się w ogóle wstydzę tego, co pisałam w 2008, więc z Tobą musiało być wtedy naprawdę nieźle^^

      Usuń
  3. Kopnij mnie w tyłek, żebym w końcu przeczytała te rozdziały, bo aż serce mnie boli, że mam takie zaległości. Dobra, spinam poślady i od jutro zaczytuję się w tym opowiadaniu.
    Ach, i chciałam Ci powiedzieć, że masz cudną playlistę. Najbardziej mi się podoba "Summertime Sadness", choć ( zabij mnie ) piosenkarki nie kojarzę... chyba tylko z tej reklamy H&M. Na razie tylko tyle chciałam napisać, jutro się wysilę bardziej, przeczytam rozdział.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spoko, nie ma pośpiechu:) a zresztą, im dłużej masz zaległości, tym krócej będziesz musiała czekać na kolejne rozdziały :D

      Hej, też najbardziej lubię "Summertime Sadness"! Piosenkarkę poznałam wyłącznie dzięki przyjaciółce, a z reklamy H&M akurat jej nie kojarzę. Czytaj, kiedy tylko będziesz miała ochotę;)

      Usuń
  4. Szablon świetny. Najlepszy z dotychczasowych ;)

    Rozdział przeczytam jutro

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ryan współpracuje z ojcem Josha. Ojczulek ma coś wspólnego ze śmiercią Dylan. Ryan chroni jego tyłek. Wykorzystuje amnezję Amandy do swoich celów.
      Nie zdziwiłabym się, gdyby Jack kazał mu rzucić podejrzenia na Josha.

      Mam nadzieję, że Marcus ma szczere intencje.

      :***

      Usuń
    2. Dzięki:) chociaż lubiłam też ten poprzedni^^

      No cóż... Jedno jest pewne - Ryan nie powiedział Mandy całej prawdy:) a co do reszty - oczywiście nie zdradzę, mam tylko nadzieję, że jednak Cię jeszcze zaskoczę.

      Jeśli zaś chodzi o Marcusa - na pewno są lepsze, niż Mandy początkowo myślała...;)

      ;***

      Usuń
    3. Nie lubię Ryana. Mam nadzieję, że powinie mu się noga.

      Wpadłam na nowy pomysł ;)

      :***

      Usuń