27. Z raportów


Wieczorem spotkałam się z Ryanem. Obawiałam się nieco tego spotkania, ale poszło prościej, niż się spodziewałam. Być może także dlatego, że wybrałam na nie miejsce publiczne.
Ryan i tak nie mógł przyjść do mojego mieszkania, nie po aferze, jaką urządzili nam Alex z Zachem ostatnim razem. Ponieważ zaś na zewnątrz było bardzo ładnie, postanowiłam ponownie spotkać się z nim w parku. Niedaleko mojego mieszkania znajdował się niewielki skwerek, na którym wieczorami działy się różne ciekawe rzeczy – a to odbywały się tam jakieś koncerty, a to rozbijał się pchli targ, a to ludzie umawiali się tam na happeningi. Tego akurat wieczoru wyświetlano na świeżym powietrzu jakiś stary film z Humphrey’em Bogartem. Zdaje się, że był to Sokół maltański, chociaż będąc tam, nie zwracałam większej uwagi na ekran. Dowiedziałam się o tym przypadkiem, bo w kawiarni Alexa i Zacha wisiały plakaty reklamujące to wydarzenie i pomyślałam sobie wtedy, że to doskonała okazja, by spotkać się tam z Ryanem. Nie dość, że miejsce publiczne, nie dość, że miało tam być sporo ludzi, to jeszcze idealnie mogliśmy się tam wtopić w tłum.
Alexowi i Zachowi powiedziałam tylko, że idę obejrzeć film. Nie wspominałam, czy z kimś, a oni nie pytali, chyba nauczeni przykrym doświadczeniem i świadomością, w jaki sposób zazwyczaj kończyło się dla nich wtrącanie się w moje sprawy. Było mi trochę przykro, że bali się cokolwiek przy mnie powiedzieć, ale wcale im się nie dziwiłam. W końcu dałam już kilka niezłych popisów swoich umiejętności robienia awantur.
Na zewnątrz zdążył już zapaść zmrok, gdy dotarłam na miejsce. Skwer był pełen ludzi; większość z nich siedziała na kocach rozpostartych bezpośrednio na trawie, rozmawiała głośno lub zajadała popcorn, sprzedawany na stoiskach nieopodal ekranu. Film właśnie się zaczynał, mimo to wokół nadal było gwarno i nikt się tym nie przejmował. Sceneria w sam raz dla mnie.
Specjalnie na tę okazję włożyłam obcisłe dżinsy i T–shirt, żeby nie wyróżniać się z tłumu, a także wzięłam ze sobą koc, który rozłożyłam na ziemi nieco z boku, w pewnym oddaleniu od tłumu, ale jednak na jego skraju, żeby za bardzo nie odstawać od reszty, obok niewysokiego, rozłożystego drzewa. Rozglądałam się ukradkiem dookoła, zastanawiając się, czy mania prześladowcza wreszcie mnie opuściła, czy też raczej rzeczywiście tym razem wyjątkowo nikt mnie nie śledził; nie miałam jednak siły na roztrząsanie podobnych kwestii w tej akurat chwili. I tak miałam wystarczająco wątpliwości dzięki uprzejmości kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym.
Mimo woli zastanawiałam się, czy znowu się pojawi, nigdzie jednak nie udało mi się jej dostrzec. Albo maskowała się lepiej, niż początkowo przypuszczałam, albo dała sobie spokój. Istniało jeszcze, oczywiście, trzecie wyjście – mogła być gdzieś w tym tłumie, tym razem wcale nie mając na sobie płaszcza przeciwdeszczowego, pewna, że i tak jej nie rozpoznam, i na sto procent miałaby rację. Ta teza miała jednak jeden słaby punkt: zakładała, że kobieta mogła wiedzieć, dokąd się udawałam, już od progu mojego mieszkania, i już od tamtego miejsca śledzić mnie bez płaszcza. W to zaś nie byłam w stanie uwierzyć, bo jednak starałam się mieć oczy dookoła głowy.
Pewnie jednak byłam przewrażliwiona. Pewnie to była tylko moja paranoja. Pewnie nie miałam się czym przejmować. Pewnie nikt mnie nie śledził. Prawda?
Wmawianie sobie tego przychodziło mi z coraz większym trudem.
Może właśnie przez to, że w wyniku wydarzeń ostatnich dni byłam mocno przeczulona na punkcie śledzenia mnie, moje postawione w stan gotowości zmysły natychmiast wyczuły zbliżającą się w moją stronę osobę. Zerknęłam kątem oka w lewo i tak już zostałam, drętwiejąc nieco na miękkim kocu, na którym siedziałam z podkurczonymi nogami. W moim kierunku, z pudełkiem popcornu w ręce, zmierzał beztroskim krokiem Ryan.
Ubrany w luźny T-shirt i wytarte dżinsy, z narzuconą na wierzch motocyklową, skórzaną kurtką i okularami przeciwsłonecznymi zsuniętymi na czoło wyglądał po prostu jak… Ryan. Prawdziwy facet o ostrych  rysach twarzy, czarnych jak węgle oczach i nieco zmierzwionych, przydługich włosach, pewnym siebie uśmiechu i oszczędnych, zdecydowanych ruchach. W porównaniu z nim Josh i Marcus wyglądali jak wymoczki – z pewnością żaden z nich nie miał tak wyrobionych mięśni jak Ryan.
Do niedawna nie wzbudzało to we mnie niepokoju. Po naszej wspólnej wizycie w New Jersey jednak, o dziwo, zaczęło.
– Cześć – przywitał się ze mną nonszalancko, pochylając się i cmokając mnie w policzek, zanim zdążyłam się odsunąć. Serio, Ryan? – Długo czekasz?
– Niedługo – mruknęłam, przyjmując od niego pudełko z popcornem. – A to po co?
– W końcu przyszliśmy na film, nie? – Puścił do mnie oko i usadowił się tuż obok mnie, na co odsunęłam się odruchowo. Ryan skrzywił się z niechęcią. – Daj spokój, Mandy. Przynajmniej udawaj, że moje towarzystwo cię cieszy, nawet jeśli widzę wyraźnie, że tak nie jest. Nie wszyscy muszą o tym wiedzieć, prawda? A tak swoją drogą, zamierzasz mi wreszcie wytłumaczyć, o co chodzi? To zupełnie tak, jakbyś zmieniła poglądy razem z kolorem włosów.
No faktycznie, mogło to tak wyglądać, biorąc pod uwagę, że zaczęłam mieć co do niego podejrzenia po naszej wspólnej wyprawie do New Jersey, na której po raz pierwszy pokazałam mu się jako brunetka. Sięgnęłam do pudełka i włożyłam sobie do ust kilka kawałków popcornu, po to po prostu, żeby odwlec moment, w którym musiałam odpowiedzieć.
– Po prostu uważam, że to wszystko dzieje się… za szybko – wydusiłam z siebie w końcu, doskonale wiedząc, jak mało przekonująco brzmiałam. A co stało się z moją umiejętnością produkowania kłamstw na zawołanie? Czyżbym znowu miała wyrzuty sumienia? – Nie chcę… Nie potrafię… Nie mogę utrzymać takiego tempa, bo nie czuję się z tym dobrze, rozumiesz? Mam wrażenie, jakby moje życie stanęło na głowie i nie jestem gotowa na kolejne komplikacje.
– Mówimy teraz o naszych wspólnych działaniach czy o nas? – mruknął, zwracając oczy w stronę ekranu. Kiedy nie odpowiedziałam, dodał: – A więc i to, i to. Dobrze, Mandy. Zawsze byłaś paranoiczką, więc nic dziwnego, że po amnezji ci to zostało. Spokojnie, do niczego nie będę cię zmuszał. Nie musisz mi ufać. To ja mam ufać tobie.
– Bądź poważny – warknęłam, choć tak naprawdę miałam ochotę się roześmiać. Ryan bezradnie rozłożył ręce.
– Jestem śmiertelnie poważny, Mandy!
– Jasne. Wiesz, widziałam już wcześniej Sokoła maltańskiego – prychnęłam. – Pamiętam stamtąd niektóre cytaty.
– Zawsze byłaś dla mnie za bystra – westchnął, rozpierając się na kocu, aż jego prawa ręka znalazła się podejrzanie blisko dolnej części moich pleców. Byłam przekonana, że zrobił to specjalnie, nie ruszyłam się jednak, wdychając zamiast tego głęboko jego męski zapach, składający się z mieszanki wody po goleniu, skóry i… czegoś jeszcze, ale nie byłam pewna, czego. To chyba tak pachniały jego włosy. Musiałam przyznać, że zareagowałam na to wcale nie tak, jak bym chciała. Zareagowałam za to typowo po kobiecemu. – Chyba po prostu lubię wyzwania, wiesz, Mandy? Powiedzmy jednak, że ze względu na swój obecny stan należą ci się fory. Odpuszczę więc na trochę, aż poczujesz się znowu na siłach się ze mną zmierzyć.
– Nie potrzebuję ani twojej pomocy, ani żadnego odpuszczania mi – zaprotestowałam właściwie wbrew sobie, próbując powstrzymać dreszcz wywołany tymi ostatnimi słowami, które niemalże wyszeptał mi do ucha. Czułam na skroni jego gorący oddech i to doprowadzało mnie do szaleństwa. Dlaczego, do diabła, ja musiałam na niego reagować w taki sposób?! – Po prostu zachowuj się… przyzwoicie.
– No wiesz, Mandy – zaśmiał się, odsuwając ode mnie i wolną ręką sięgając do pudełka z popcornem. – Jakbyś mnie nie znała. A nie, moment, zapomniałem, że masz amnezję. Wybacz, ale muszę odpuścić, bo inaczej czułbym się tak, jakbym strzelał do kaczek.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
– Och, myślę, że jednak wiesz. – Rzucił mi protekcjonalne spojrzenie, na które miałam ochotę odpowiedzieć mocnym kopniakiem. Nie znosiłam, gdy miał rację. – Nie przejmuj się tak, Mandy. Zawsze za bardzo się spinałaś, nawet jeszcze przed amnezją. Wszystko będzie dobrze. Nie szukaj na każdym kroku pułapki, to może pozostaniesz przy zdrowych zmysłach.
Łatwo mu było mówić. On nie wiedział, że ja wiedziałam to, co wiedziałam. Nie miał pojęcia, jak bardzo przestałam mu ufać. Nie wiedział, jak ostrożna starałam się być w jego towarzystwie, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś niewłaściwego albo nie zdradzić się z wiedzą, o której nie powinnam mieć pojęcia.
I dobrze, że o tym wszystkim nie wiedział.
A równocześnie wciąż mnie dziwiło, jak łatwo przychodziły mu kłamstwa. Wiedziałam, że sama byłam w nich mistrzem; jednak odkąd dowiedziałam się, że Ryan mnie okłamywał, i na niego spojrzałam w inny sposób. Ciekawe, czy i jemu przychodziło to tak bezproblematycznie?
– Czy możemy przejść do konkretów? – Pierwsza przerwałam tę idiotyczną rozmowę, odwracając głowę w stronę ekranu, choć tak naprawdę wcale mnie nie interesowała rozgrywająca się na nim akcja. – Nie po to poprosiłam cię o spotkanie, żeby rozmawiać o jakichś nonsensach.
Ryan westchnął głęboko, przysuwając się do mnie nieco na kocu.
– Wiem, jak zwykle chcesz mnie wykorzystać, żeby załatwić jakiś swój interes. – Niby powiedział to nie do końca poważnie, ale i tak zabolało. Także dlatego, że miał sporo racji. – Słuchaj, naprawdę nie wiem, po co ci te dokumenty. To jasne, że pierwszym, co zrobiłaś po przyjeździe do Nowego Jorku, było zdobycie aktu zgonu, karty pacjenta, sekcji zwłok i takich tam. Nic z tego wtedy nie wynikło, wiem, bo sama mi mówiłaś.
– Ale przecież tego nie pamiętam, prawda? – powtórzyłam ze zniecierpliwieniem. Ryan wzruszył ramionami, a był już tak blisko mnie, że otarł się przy tym o moją rękę. Zacisnęłam zęby, z całej siły zmuszając się do zostania w miejscu.
– Ale przecież właśnie dlatego ci to mówię. Żebyś mi uwierzyła na słowo i przestała kręcić się za własnym ogonem. Co, nie wierzysz?
Właśnie w tym problem i aż dziw, że on tego nie rozumiał. W końcu znał Mandy sprzed wypadku, i to podobno znał dobrze. Cóż dziwnego więc było w tym, że w Amandzie jednak coś z tego zostało?
Poza tym cały czas miałam w głowie tamte przeczytane w notesie słowa. D.H. żyje. Co to mogło oznaczać, jeśli nie informację, że Dylan wcale nie zginęła, tak jak początkowo przypuszczałam? A gdzie mogłam znaleźć na ten temat jakieś wskazówki, jeśli nie w jej szpitalnej dokumentacji? Jasne, wydawało się mało prawdopodobne, by cokolwiek było tam napisane wprost, bo przecież ktoś wcześniej wpadłby na to w ten czy inny sposób. Miałam jednak nadzieję na jakiś trop – cokolwiek, co mogłoby mi pomóc rozjaśnić sytuację. Nawet na coś, co Mandy sprzed wypadku wiedziała doskonale.
– Muszę się przekonać osobiście – odparłam, nie podejmując tematu zaufania. – W końcu o to w tym właśnie chodzi, prawda? Żebym sama się wszystkiego dowiedziała, a nie żeby inni mi mówili, jak wygląda moje życie.
– Jesteś zbyt ambitna – westchnął, wyciągając z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki cienki plik kartek zwiniętych w rulonik. – Masz, zrobiłem ci kopie. Bezzwrotne. Tak na wszelki wypadek, gdybyś znowu miała stracić pamięć.
– Dzięki. – Schowałam papiery do torby, chociaż miałam wielką ochotę rzucić się na nie już tam, na miejscu. Nie chciałam jednak, żeby Ryan był tego świadkiem. – A skoro to już załatwiliśmy…
– …to teraz możemy w spokoju obejrzeć film, tak? – wszedł mi w słowo. Rzuciłam mu zaskoczone spojrzenie. – No co? Zajęłaś mój czas i wolny wieczór, chyba nie wymagam w zamian aż tak wiele?
– A co do wolnego czasu – podjęłam po chwili, ponownie odwracając wzrok w stronę ekranu – to kiedy będziesz musiał wracać do Pasadeny? Nie masz jakiejś pracy czy czegoś w tym stylu?
Ryan uniósł jedną brew.
– A co, myślisz, że poradziłabyś sobie beze mnie?
– Myślę, że byłoby prościej, gdybyś mi nie bruździł na każdym kroku.
– Bruździł? – prychnął z niedowierzaniem. – Zapomniałaś już, dzięki komu przestałaś błądzić po omacku w tym swoim pseudo–życiu?
Miałam wrażenie, że nadal w nim błądziłam, co więcej, po tym, jak Ryan otworzył mi oczy, wszystko przestało być dla mnie oczywiste i we wszystko zaczęłam wątpić. Czyli w zasadzie odwrotnie do mojego stanu tuż po wypadku. O ile wtedy wszystko brałam za prawdę, teraz czułam się w moim życiu dużo bardziej niepewnie, bo sama już nie wiedziałam, w co wierzyć. I nie ma co ukrywać, że spora w tym była zasługa Ryana.
Jasne, do tego przyczyniły się też kłamstwa Josha, rewelacje Marcusa i moje własne oszustwa, otaczające mnie wokół jak lepka pajęczyna. O ile jednak to wszystko było zaskakujące, było nieprawdopodobne i trudne do uwierzenia, nie bolało aż tak jak odkrycia na temat Ryana. Nie było tak trudne do przełknięcia. Nie sprawiało, że czułam się, jakbym dostała obuchem w głowę.
Ryan był mi do czegoś potrzebny. Poprosiłam go o przyjazd jeszcze przed wypadkiem, wprawdzie zanim dowiedziałam się, że mnie okłamywał, ale jednak po coś. To coś miało wiele wspólnego z udawaniem zaborczego byłego chłopaka, choć jednak nie wiedziałam dokładnie, co, nie miałam ochoty pozbywać się go teraz, a jeśli tak mówiłam, to raczej po to, żeby się z nim podrażnić. Ryan to chyba wiedział.
– Mam po prostu wrażenie, że wydaje ci się, że lepiej ode mnie wiesz, co jest dla mnie dobre – odpowiedziałam po chwili milczenia i to zaskakująco szczerze. Ryan prychnął z irytacją.
– Oczywiście, że wiem. Zapominasz, że nie masz pojęcia o swoim życiu, o swojej sytuacji i w gruncie rzeczy o sobie także nie. Ktoś inny na twoim miejscu pewnie by sobie poradził, ale ty, z twoimi umiejętnościami i z twoją przeszłością? Nie znając siebie, jesteś jak tykająca bomba zegarowa!
– Chyba przesadzasz. – Rzuciłam mu protekcjonalne spojrzenie. Ryan stanowczo pokręcił głową.
– Nie, Mandy, nie przesadzam i bynajmniej nie próbuję cię straszyć. Raczej chciałbym ci uświadomić, jak niewiele ciągle o sobie wiesz. A taka niewiedza, wybacz, ale akurat w twoim przypadku może mieć swoje konsekwencje.
Nie miałam ochoty słuchać takich uwag. W ogóle nie chciałam przyjmować od niego dobrych rad, z tego prostego powodu, że nie wierzyłam w ich bezinteresowność i szczerość. To znaczy, bardzo łatwo przyszłoby mi w nie uwierzyć, w końcu miałam do Ryana dziwną, niewytłumaczalną dla mnie słabość. Wobec tego bardzo musiałam się pilnować i trzymać w ryzach, żeby pozostać sceptyczną, co z kolei sprawiało, że ostatnio w jego obecności nigdy nie byłam w pełni rozluźniona. Po prostu nie mogłam ani na chwilę opuścić gardy.
– Och, cicho bądź wreszcie – warknęłam z irytacją. – Wcale nie chcę tego słuchać!
– Właśnie, my też nie chcemy was słuchać! – Dobiegło nas w następnej chwili z najbliższego koca, który zajmowała czwórka wyrostków z puszkami piwa. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że ostatnie słowa mogłam wypowiedzieć trochę za głośno. – Zamknijcie się i oglądajcie film!
Rzuciłam Ryanowi znaczące spojrzenie, na które odpowiedział prychnięciem, nie usłyszałam jednak jego kolejnych uwag. Na szczęście.
Potem ponownie spojrzałam na ekran i po raz pierwszy choć przelotnie zainteresowałam się tym, co się na nim znajdowało. Uznałam, że skoro i tak miałam milczeć w obecności Ryana, mogłam przynajmniej udawać, że oglądam film. Może wtedy cisza nie będzie tak krępująca.
O dziwo jednak, wcale nie była.

*

Na dokumenty przyniesione mi przez Ryana rzuciłam się jeszcze tego samego wieczoru, nie potrafiąc wytrzymać do rana, choć pora była raczej późna. Zachłannie zaczęłam je przeglądać, zastanawiając się, dlaczego, do diabła, nie wpadłam na ten pomysł wcześniej. Jeśli potrzebowałam czegoś do uporządkowania moich wiadomości i nadania im jakiegoś kształtu, dokumenty ze szpitala i policyjny raport były najlepszym sposobem. Nic dziwnego, że Mandy sprzed wypadku na to wpadła, to było przecież tak oczywiste.
Z policyjnego raportu nie dowiedziałam się jednak dużo więcej, niż udało mi się przeczytać w Internecie. Ofiara została postrzelona z bliskiej odległości z broni śrutowej, dwulufowej, pociski ominęły serce, spowodowały jednak znaczne obrażenia ciała. Sztucznie przywrócone krążenie serca przez ratowników przybyłych na miejsce nie zdołało uratować życia Dylan; już wtedy mózg za długo był niedotleniony. Przewieziono ją do szpitala, gdzie po jakimś czasie stwierdzono zgon i odłączono ją od respiratora.
Dokumentacja medyczna była niejasna. Zadziwiające było dla mnie na przykład, ile czasu zajęło personelowi medycznemu stwierdzenie zgonu. Śmierć mózgu chyba nie jest tak trudna do orzeczenia, prawda? A jednak, zakładając, że Dylan została postrzelona około godziny drugiej piętnaście po południu, a przewieziona do szpitala około trzeciej, zaskakiwał długi, bo kilkugodzinny, odstęp pomiędzy jej pojawieniem się w szpitalu a stwierdzeniem zgonu. Mieli wtedy jakiś wypadek czy coś, że nie było się komu nią zająć? Może powinnam jednak wybrać się do tego szpitala osobiście i popytać na miejscu?
To daremne, stwierdziłam po namyśle, odsuwając od siebie papiery. Od czasu śmierci Dylan minęły prawie dwa lata. Kto pamiętałby przypadek z lipca dwa tysiące dziewiątego roku?
Dopiero po chwili coś zaświeciło mi się w głowie. Ponownie przysunęłam do siebie akt zgonu i sprawdziłam podpis. Doktor W. Seymour. To on musiał stwierdzić zgon, skoro podpisał się na papierach. Może warto było spróbować?
Otworzyłam netbooka i natychmiast znalazłam go w sieci, znowu korzystając z kradzionego zza ściany Internetu. Jego zdjęcie i kilka informacji na jego temat pojawiło się na stronie New York Community Hospital. Ze strony wynikało, że chirurg William Seymour rok temu przeszedł na emeryturę. Z ekranu przyglądała mi się szczupła, surowa twarzy starszego pana o siwych włosach i przenikliwych, szarych oczach. Odchyliłam się do tyłu, opierając o miękkie oparcie mojej koralowej kanapy i przyglądając z namysłem twarzy lekarza.
Ze strony wynikało, że miał pięćdziesiąt pięć lat. Trochę wczesna ta emerytura i nie bardzo zrozumiała. Na stronie nie pisało nic na temat powodów przejścia chirurga w stan spoczynku, nie istniała też żadna informacja na temat jego ewentualnych schorzeń mogących być powodem takiej decyzji. Tym bardziej wydało mi się to podejrzane. I nie tylko to. Ostatnie zdanie w tej krótkiej informacji o Williamie Seymourze brzmiało: Doktor Seymour zasłużoną emeryturę spędza w swoim domu w Hamptons.
Hamptons. Tyle razy przewijała się już ta nazwa, że nie mogłam nie mieć podejrzeń, widząc ją po raz kolejny. Co nieco wiedziałam na temat cen nieruchomości w Hamptons i zastanawiające dla mnie było, jakim cudem było stać na dom tam zwykłego chirurga z Brooklynu. A pomijając już tę kwestię, dlaczego akurat tam? Czy miało coś z tym wspólnego dogodne sąsiedztwo? Nie wierzyłam w takie zbiegi okoliczności.
Być może po prostu na siłę szukałam jakiegoś tropu, czegokolwiek, co mogłoby mi pomóc w rozwikłaniu kolejnej zagadki. Wolałam jednak być przewrażliwiona niż coś przypadkiem ominąć. Ten lekarz mógł być zupełnie niewinny, a dom w Hamptons mógł odziedziczyć po bogatych rodzicach. Równie dobrze jednak coś mogło być na rzeczy. W końcu skąd wzięła się ta kilkugodzinna przerwa między przywiezieniem Dylan do szpitala a odłączeniem od respiratora? Byłby to przecież idealny okres czasu, żeby załatwić sfingowanie jej śmierci i znaleźć sposób na wywiezienie jej ze szpitala bez zbędnych świadków. Czyżby więc to jednak mogło być możliwe? Czy Dylan mogła przeżyć?
Zapisałam sobie informacje na temat doktora Seymoura, postanawiając w najbliższej chwili dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Miałam wątpliwości, czy iść bezpośrednio do niego, bo mogłabym albo go spłoszyć, albo za bardzo się wystawić, byłam w stanie jednak dowiedzieć się czegoś i okrężną drogą. Wystarczyło pofatygować się na szpital na Brooklyn.
Póki co jednak zajęłam się resztą papierów, w tym policyjnym raportem. Wynikało z nich wszystkich jasno, że Dylan nie żyła, kiedy przywieziono ją do szpitala; a przynajmniej że do tego czasu jej mózg przestał już pracować. Wydawało mi się to sensowne, a jednak nie mieściło w głowie – czy ona naprawdę mogła sfingować własną śmierć? Przecież to nie było takie proste!
Pozbierałam papiery i rozsiadłam się wygodniej w sofie, zastanawiając się nad tym głębiej. Co musiałaby zrobić Dylan, żeby sfingować własną śmierć? I po co właściwie miałaby robić coś podobnego? Zakładając, że miała jakiś powód – jakikolwiek by on nie był – to i tak nie wierzyłam, żeby mógł jej się udać taki plan. Nie wyobrażałam sobie, by mogła udać własną śmierć bez pomocy kogoś z zewnątrz, zakładając, że zdarzyło się to w szpitalu. A więc musiałaby kogoś przekupić, najpewniej lekarza podpisującego akt zgonu. A przecież z tego, co wiedziałam, Dylan nie dysponowała podobnymi środkami, żyła raczej skromnie.
Pomysł ze sfingowaniem własnej śmierci w ogóle był idiotyczny i nigdy nie przyszedłby mi do głowy, gdyby nie ta tajemnicza notatka w moim notesie. To przecież w ogóle nie trzymało się kupy, a gdyby nie fakt, że najwyraźniej dowiedziałam się czegoś tuż przed wypadkiem, nie zaczęłabym sie nad tym zastawiać. Może zresztą dlatego podczas pierwszego przeglądania przeze mnie tej dokumentacji nie znalazłam w niej nic interesującego? Bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, czego szukać?
Odsunęłam od siebie ksera z westchnieniem i ponownie oparłam się o sofę. To wszystko było daremne. Nie mogłam zastanawiać się nad tym wszystkim, nie uzyskawszy więcej informacji. Naprawdę musiałam jechać do szpitala, co więcej, dochodziłam też do wniosku, że może powinnam również odwiedzić doktora Seymoura. Po kolei jednak.
Śledztwo w sprawie śmierci Dylan zamknięto po kilku miesiącach, nie znalazłszy mordercy. Chociaż powszechnie uważano, że sprawcą był jeden z okolicznych narkomanów, nie znaleziono ani jego, ani narzędzia zbrodni, ani nawet skradzionych u sąsiadki Dylan przedmiotów. Nie było tego wiele, bo tez staruszka nie była Krezusem: trochę biżuterii, parę bibelotów, odrobina gotówki. W przypadku narkomana oczywiście było możliwe, że zabił dla tak niewielkiego łupu – najpierw staruszkę, bo stała mu na drodze, a potem Dylan, bo napatoczyła się przypadkiem. Wydawało mi się jednak nieco podejrzane, że te przedmioty nigdzie nie wypłynęły. W końcu gdyby morderca ukradł je, żeby mieć za co kupić narkotyki, nie przejmowałby się chyba policyjnymi poszukiwaniami i natychmiast spylił je w jakimś lombardzie? Jasne, policja mogła je przeoczyć, ale to zależało od tego, kto prowadził śledztwo. Właśnie, może z policją też powinnam porozmawiać? Wybadać, czy tą sprawą zajmował się ktoś kompetentny?
Właściwie chętnie bym to zrobiła, gdyby nie jeden szczegół. Nie wiedziałam przecież, komu mogłam ufać. Nie wiedziałam więc też, czy mogłabym tak po prostu pójść na komisariat i przyznać się, że szukałam mordercy przyjaciółki. A gdyby w ten sposób dotarło to do niewłaściwych uszu?
Gdy zadzwoniła moja komórka, w pierwszej chwili zupełnie jej nie usłyszałam, tak byłam zamyślona. Dopiero po chwili zorientowałam się, że coś brzęczało mi nad głową, i odebrałam zupełnie odruchowo, nie patrząc nawet na wyświetlacz.
– Cześć, kochanie. – Usłyszałam w słuchawce ciepły głos Josha, na co skrzywiłam się z niechęcią. – Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale pomyślałem sobie… Wiesz, tęsknię za tobą. Może umówilibyśmy się na jutro?
Wahałam się tylko chwilę. Powinnam tę okazję wykorzystać przecież do własnych celów, nie?
– Jasne, bardzo chętnie – odpowiedziałam wobec tego beztrosko. – Właściwie to właśnie o tobie myślałam. Tak się zastanawiałam… Może umówilibyśmy się na kolację z twoimi rodzicami?
– Z mamą i tatą? – zapytał, zdziwiony. – Amanda, co ci wpadło do głowy?
Położyłam nogi na sofie i wyłożyłam się na niej wygodnie, przygryzając równocześnie wargę. W tym temacie musiałam być ostrożna.
– Nic, po prostu… Josh, chcę odzyskać moje życie. Skoro nie mogę sobie nic przypomnieć, nauczę się go na nowo. A twoi rodzice chyba są jego dosyć istotną częścią, skoro jesteśmy prawie zaręczeni, prawda?
Josh milczał przez chwilę i już miałam wrażenie, że się nie zgodzi, kiedy wreszcie usłyszałam jego spokojną odpowiedź:
– Dobrze, Amanda, co tylko zechcesz. Może i masz zresztą trochę racji. Wprawdzie chciałbym cię chronić przed wszelkimi nieprzyjemnościami, ale… masz rację. Powinnaś poznać tę rodzinę, jeśli zamierzasz stać się jej częścią. Musisz wiedzieć, w co się pakujesz. Zadzwonię i ustalę z nimi spotkanie, a potem da ci znać, dobrze?
Wygięłam usta w triumfalnym uśmiechu, podkładając rękę pod głowę. W końcu należało grać na różne fronty, prawda? Miałam jeszcze kilka poszlak, które trzeba było sprawdzić, nie tylko doktora Seymoura.
– Świetnie. Dzięki – postarałam się brzmieć entuzjastycznie. Nawet wyszło. – Nie mogę się już doczekać. A my możemy się umówić wcześniej, jeśli chcesz, żeby pobyć trochę we dwójkę. Chcesz?
Oczywiście, że chciał. Kiedy wreszcie kończyłam z nim rozmowę, byłam z niej całkiem zadowolona. W przeciwieństwie do przeglądania raportów, przynajmniej coś mi dała. Najwyraźniej Josh jednak bywał przydatny.
Zebrałam papiery, które schowałam do skrytki pod siedziskiem przy oknie; zamierzałam właśnie pójść się kąpać, gdy rozbrzmiał dzwonek u drzwi. Zatrzymałam się na środku salonu, nieco zdezorientowana. Było już po dziesiątej, kto mógłby przyjść do mnie o takiej porze? No, oczywiście znałam jedną taką osobę – Ryan na pewno nie przejmowałby się godziną – ale on miał zakaz pokazywania się u mnie. Więc kto?
Kiedy w końcu otworzyłam drzwi, widok osoby stojącej na progu wcale nie rozjaśnił mi w głowie. Dziewczyna mogła być mniej więcej w moim wieku, może nieco starsza, była drobna, szczupła i niska, o dużych, brązowych, sarnich oczach i ciemnych, prostych, sięgających jej łopatek włosach, a także mnóstwie piegów rozsianych po całej twarzy, na której malowała się niepewność. Na mój widok uśmiechnęła się słabo.
– Amanda Adams? – Odruchowo kiwnęłam głową. – Przepraszam, że tak późno, ale… chciałam porozmawiać. Nazywam się Cassie Hamilton.
Tylko przez chwilę nie wiedziałam, z kim miałam do czynienia. Potem wreszcie zaskoczyłam.
Przede mną stała była żona Josha.

7 komentarzy :

  1. Cieszę się, że dodałaś rozdział ;)

    Ryan działa mi na nerwy. Dobrze by było, gdyby ktoś starł mu z gęby ten uśmieszek! Mam nadzieję, że Marcus jeszcze zaistnieje.

    Chyba nie planowałaś wprowadzać byłej żony Josha? Cassie trochę namiesza, co?

    Tak w ogóle to ostatnio rzadko bywam na blogach, no i zmieniłam nick ;)

    Życzę Weny ;]
    Pozdrawiam :**

    OdpowiedzUsuń
  2. Seymour. Jane Seymour. Dr. Quinn! xD Zresztą doktor Seymour też lekarz :P

    Mam wrażenie, że Ryan jest taką kosą dla kamienia Mandy (eee... no wiesz o co chodzi, nie? xD) i rozmawiają ze sobą jak równy z równym. Dziwne, ale czy Ryan wie, że Mandy wie więcej, niż myśli, że Ryan wie? Jezu, rozumiesz o co chodzi? :D
    Cassie? Wybrałaś idealny moment, na pojawienie się byłej żony Josha. Rzeczywiście, on miał żonę, podobnie jak Mandy, zdążyłam już zapomnieć :) A skoro namiesza? Hej, czy to nie dziewczyna w płaszczu? ;>

    "(...) mogłam przynajmniej udawać, że udaję film."
    "Naprawdę musiałam jechać na Brooklyn (...)" - hm, nie rozumiem... Mandy przecież mieszka na Brooklynie :)
    (...) zmysły natychmiast wyczuły zbliżającą się w moją stronę osobę." - w tym fragmencie masz słowo "stronę" jest trzy razy :) I to tyle co ja ślepa zauważyłam xD

    Podoba mi się tekstura pod tekstem z tego szablonu :D Znaczy cały jest ładny, ale tekstura szczególnie :) Pozdrawiam! :**

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak na szybko, jutro zostawię porządny komentarz, ale po prostu tego moje oczy nie zniosły:

    "bezproblematycznie" - no wiesz, jak mogłaś ;)

    Ścielę się,
    Psia.

    OdpowiedzUsuń
  4. MOTYWUJĘ! Ja domagam się więcej! Proszęproszęproszęproszę! :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Motywacja działa, mam już 7 stron, więc powinien być niedługo ;>

      Usuń